Siedzimy na drewnianej ławce na tyłach hostelu, w którym mieszka Justyna. Jest dość chłodny, ale i rześki poranek. Ze wstydem, o którym nie mówimy, patrzymy na dwójkę chłopców grzebiących w kontenerze na śmieci. Przykrywam swój termos z gorącą kawą, nie dlatego, że obawiam się zainteresowania z ich strony, lecz odczuwam dyskomfort osoby z zachodu, której sytuacja życiowa nigdy nie zmusiła do szukania pokarmu na ulicy.
Justyna straciła głos. Naokoło są zniszczone huśtawki, na których zapewne w ciągu dnia bawią się dziesiątki dzieci. Piaskownica z wrakami pozostawionych zabawek. Kot się wlecze. A gdyby tak częściej ludzie tracili głos i komunikowali się między sobą maleńkimi papierkami, na których zapisywaliby krótkie i treściwe formuły. Wypuszczanie słów i przełykanie śliny zamieniłoby się w konkretną rozmowę. A spojrzenie w grymas twarzy drugiej osoby byłby dłuższym słowem od "Konstantynopolitańczykiewiczównej".
Żegnając się, nie wiemy, na jak długo. Mamy swoje plany, mamy również wspólne plany. Tylko, że ja w Syberii, a ona w Japonii.
Odbieram od niej słuchawki i w ciszy czekam na wybrany utwór. Na każdy moment ktoś już nagrał najlepszą muzykę, jedyna trudność, to wiedzieć, kiedy co puścić. Ona - jak prawie zwykle - odgadła moją potrzebę.
I znów gapimy się na stare huśtawki, wąchamy smród syberyjskiej stolicy, czekamy, i ktoś wychodzi z bloku. Przez chwilę widzimy obskurną klatkę schodową i postać w płaszczu z białą reklamówką. Idąc szybkim krokiem, prędko znika za rogiem. I wtedy ja zauważam wyblakły neon zawieszony na ceglanej ścianie.
I w tej ciszy, żegnamy się pośpiesznie, by nie przyspieszyć naszej rozłąki.