Wyobraź sobie dworzec autobusowy, który nie wygląda jak dworzec. Perony przypominające uliczne stragany. Ludzi z tobołkami. Smród w powietrzu. Upał. Nieduży cień, zapchany do ostatniego miejsca. Całującą się parę, jakby wyciętych z londyńskiego parku u Antonioniego. Błądzące bez celu psy i taksówkarzy, którzy są skłonni zawieźć cię w każde miejsce.
Czekam na mój autobus. W planie wyjazd na wyspę Olchon, nie wiem, w jakim celu. Cel wydaje się być nieważny, byle jechać. Plecak waży więcej niż w chłodny poranek. Może i głód nie doskwiera, ale czy to cokolwiek zmienia w tej podróży ?
I widzę, te zielone sznurówki. Jak często najpierw spostrzegasz sznurówki i już nie chcesz więcej widzieć, już wiesz, że wystarczy ci ten obraz, by ponownie się zakochać. Może i na tym polega fenomen miłości.
Jest tylko jedno wolne miejsce w tym maluteńkim busie – przy niej. Siadam. Uśmiecham się, ale jakby nie patrząc. Boję się ? Nie wiem, ale unikam kontaktu. Zostawiam plecak i wychodzę. Udaję, że chce się przewietrzyć. Czy widziała mnie na nie-dworcu ? Wiem, że widziała, widziałem jej wzrok na mnie, ale co pomyślała?
Wchodzę ponownie, ale na życzenie kierowcy. Spostrzegam wolny fotel w innym miejscu. Może chcę tam usiąść – nie wiem. Ona wskazuje mi palcem mój plecak i mówi : „sit here”. To „sit here” z bardzo mocnym rosyjskim akcentem.
Jedziemy. Ona odpowiada, że nie umie angielskiego. No nic. Wyciągam moje polsko – rosyjskie rozmówki i szukam słowa „cześć”. Ok. Mówię do niej: „priwiet”.
Rozmawialismy szelestem kartek rozmówek polsko - rosyjskich. A trawa naokoło jest spalona. W oddali niewielka stacja benzynowa, nasz autokar ładuje paliwo, reszta zajada niewielkie smakołyki w przydrożnym barze. Tylko my w oddali zajmujemy nic nie znaczący fragment stepu.